Jeszcze rok temu zapisałam to w moim pamiętniku:

Ktoś nazwał to narastaniem zobojętnienia, apatii i obniżenia nastroju. A mnie po prostu NIE STAĆ na wykrzesanie z siebie choćby odrobiny optymizmu. Cokolwiek by się nie działo - wesołego czy smutnego - spływa to po mnie bez śladu. Natomiast drobne przykrości wywołują gwałtowne wybuchy złego humoru, złości i zamykania się w sobie. Nic nie cieszy, nie interesuje, potrafię się tylko martwić i nienawidzę się za to. Przejmuję się jakimiś kompletnie obcymi mi sprawami sprzed kilkunastu lat, a nie robię nic, żeby w moim własnym domu żyło się łatwiej i zgodniej. Zupełnie zniknęły dla mnie granice czasowe. I przestrzeń. Wszystko jest tak niesamowite i odrażające, że tracę poczucie rzeczywistości, zaczynam żyć w innym czasie i przestrzeni jako ktoś zupełnie inny, o innej historii i innym nazwisku. I mimo że jeszcze jestem na tyle przytomna, że zdaję sobie z tego sprawę, to jednak wcale nie odchodzi ode mnie ta zmora.

Wiem, że muszę sobie pomóc, ale chociaż próbuję, mój stan się nie zmienia. W tamtej rzeczywistości jest mi lepiej, jest prawie tak, jak ja chcę a świadome zmuszanie się do powrotu do tego świata uważam za nienormalne. Przy okazji zrozumiałam, że istotnie, w leczeniu schizofrenii itp. chorób najważniejszy jest stosunek otoczenia do chorego. Grunt, żeby chorego przekonać, że ten świat wcale nie jest przeciwko niemu (wg Kępińskiego) lub że ten świat jest okropny, ale nie ma innego (wg Mnie). Zresztą - każdy człowiek, nie tylko schizofrenik, MUSI mieć kogoś, kto go zrozumie, wysłucha, nie przerwie i wesprze. Ja nie mam nikogo takiego a moje otoczenie jest ode mnie skrajnie różne i zamiast spróbować wejść w mój świat (albo czyjkolwiek), świadomie się odsuwają. Wygłaszają wzniosłe hasła na temat przyjaźni, pomocy i wspólnego działania, a nie mają czasu - powtarzam: NIE MAJĄ CZASU słuchać. Ja na ten przykład jestem sama ze sobą i po raz kolejny chory człowiek usiłuje leczyć sam siebie. Nie mogę nikomu opowiedzieć tego, co się ze mną dzieje, bo brzmi to tak strasznie, że aż niewiarygodnie, a ludzie boją się tego słuchać, nie mają czasu, zbywają i mówią, że wymyślam sobie problemy. Że jest mi za dobrze i nie potrafię tego docenić dlatego przewraca mi się w głowie.

Tak... I oto dotarłam do punktu, który obnaża całą prawdę o strukturze ludzkiej natury. Kiedy człowiek jest szczęśliwy, to ból drugiego człowieka jest wynikiem "wynajdywania sobie na siłę kłopotów", a kiedy sam cierpi, zdarza mu się dostrzegać, że cierpią też inni. Tylko że wówczas cierpienia innych są bez mała nieporównywalnie błahsze. Przy okazji - kiedy jakaś emocjonalna pustynia (nie wiedząc z iloma problemami się borykam) mówi mi, że nie mam prawa narzekać, bo mam hmm np. nowego laptopa i nowe meble w pokoju powiedzmy, to chyba każdy sam potrafi wysnuć wniosek jakie zacne przykłady człowieczeństwa mam wokół siebie. W tym momencie ja zaczynam się zastanawiać, co jest ze mną nie tak, dlaczego tylko ja ten ludzki syf dostrzegam? I dochodzę do kolejnych strasznych wniosków, którymi z nikim nie wolno mi się podzielić. Sama przed sobą boję się przyznać do takich myśli, bo już był jeden, co tak miał i wszyscy wiemy jak skończył. Muszę się wziąć w garść i chcę, rozumiem to. Ale mam wrażenie, że im bardziej walczę, tym boleśniej przegrywam. Ludzie nie umieją słuchać, a Bóg już chyba nawet nie chce słyszeć. Okropne mam myśli, nie dają mi spać, chodzę jak w amoku, niewiele do mnie dociera. Pogrążam się w egzystencjalnych rozważaniach, zamartwiam losem ludzi nieżyjących od kilkunastu lat, a wobec najbliższych język mam ostry jak żyletka. I o ile do tej pory w miarę zdawałam sobie z tego sprawę, to teraz jakby coraz słabiej zaczynam to dostrzegać. Właściwie nie dostrzegam, dla mnie jest jak było, tylko ich narzekania mi uświadamiają, że coś jest nie tak. I to też mnie dziwi, bo spodziewałam się raczej reakcji na moją paraliżującą apatię, a wygląda na to, że nikt tego nie widzi. Jestem opryskliwa, zgorzkniała i ciężka we współżyciu, oto czego się dowiaduję. Pomijając już, że wszyscy robią co robią, to nikt we mnie nie wierzy, a wszystko, co wybieram, każda moja decyzja jest zła. Z czym mi najciężej, to właśnie z niemożnością rozmowy z mądrym, cierpliwym człowiekiem. Sama nie wiem, co mnie powtrzymuje przed samobójstwem.

Żałuję całego mojego życia. Nie widzę w nim ani jednej dobrej rzeczy, ani jednego wartościowego gestu. Jestem nikim, jedną z wielu nicnieznaczących dusz, jedną jedyną, która więcej czuła i widziała i inaczej rozumiała. Żałuję wszystkiego, co zrobiłam i powiedziałam. I to jest chyba główna rzecz, która mnie przywlekła nad tę krawędź. Światu byłoby prościej bez takiego skomplikowanego wytworu jakim jestem. Może jestem jakimś cholernym posłannikiem, zbawię świat przez swoje cierpienie? I co mnie jeszcze napawa wstrętem do samej siebie, to ten mój podły egocentryzm. Że ja w ogóle mogę się użalać nad moim rozsypanym życiem w obliczu tylu prawdziwych ludzkich tragedii?! Jak ja siebie nienawidzę.. I na dodatek z powodu tych ludzkich tragedii też cierpię. Minionych, obecnych i przyszłych. Kiedy sobie uzmysławiam ilu ludziom też się nie ułożyło, ilu z nich przegrało, to wszystkie moje nieśmiałe, tlące się nadzieje obumierają natychmiastowo. Ten świat mnie przeraża. Nie umiem tu żyć i nie rozumiem nic z tego, co się tutaj rozgrywa. Paru wartościowych ludzi, paru dobrych ludzi, a cierpień w nich za całe bezmyślne tysiące. To mnie boli. Bo znam tych ludzi. Widzę jak cierpią. Patrzę jak gasną i nie mogę im pomóc, nie wiem jak, bo sama dawno straciłam wiarę. Wymyślałam sama sobie od idiotek, ale w ciężkiej ciszy, w chłodnym, brudnym powietrzu ze wszystkich kątów dobiega mnie tykanie... Słyszę je nawet w czterech ścianach mieszkania. Najgłośniej jednak rozlega się ono z wnętrza najdroższych mi osób, a kiedy obracają ku mnie swoje smutne twarze, dostrzegam, że i oni słyszą ten zegar. Słucham go. Słucham tego upiornego tykania i mam wrażenie, że serce mi pęknie ze smutku... i ze strachu. "

Potem pisałam:

Czasem przerażona rzeczywistością wmawiam sobie, że życie w końcu mi to wszystko wynagrodzi. Ale po chwili uprzytamniam sobie, że nie zrobiłam nic, żeby sobie na to zasłużyć i wtedy pocieszam się myślą, że może to już czyściec? O ile niekiedy niemal unoszę się nad ziemią, bo przekonanie o świetlanej przyszłości przepełnia mnie energią, o tyle teraz widzę tylko plamy na ludzkich sumieniach i szpecące blizny na osobowości.

Tak, jakbym straciła grunt pod nogami. "Żadnej stałości, poza tęsknotą za stałością." Jeszcze nie uwierzyłam, że to, co miało być takie piękne, skończyło się tak po prostu, tak ... nieznacznie. Oszołomiło mnie to i zarazem odsłoniło, że świat wokół mnie jest tak przesiąknięty czarnym kolorem, że aż z niego cieknie. A ja, głupia, cierpliwie czekałam. Czekałam na Coś, co potrafiłoby wzruszać, doprowadzać do łez, zostawiać ślad. Ale tu nie ma nic. Najmniejszego znaku, najsłabszego fluidu. To przynajmniej pozwoliłoby mi raczeć trwać, niż czekać. Ale nie ma. Dziś nie czuję już obłędu, nawet rozpacz dziwnie przygasła. Chyba im bardziej po mnie depczą, tym bardziej mnie to zobojętnia. Im dłużej snuję te swoje rozważania nad istotą i sensem takiego przebiegu spraw, tym wyraźniej widzę, że tu nie ma żadnego sensu. To wszystko bezcelowe. Mam w głowie dużo obrazów. Jakby zupełnie obcych, nie-moich. Jedne mniej bluźniercze, drugie bardziej. Niemniej, upewniłam się, że cała ta moja naiwna wizja naprawienia świata i wszelkie próby zmiany siebie w człowieka dobrego, co przynajmniej pozwoliłoby mi osiągnąć jakieś tam samozadowolenie, są z tego wszystkiego najbardziej bezsensowne.

A ostatnie tygodnie są jednymi z tych, które równają mnie z ziemią. Jak w amoku. Jestem tak zmasakrowana psychicznie, że nie zastanawiam się już nad tym, co robię. Idę przed siebie, jak w transie i tylko chcę schować się gdzieś i rozpłakać. Czuję się dosłownie zgwałcona przez ludzkie zło. Coraz trudniej mi odnajdywać w ludziach pozytywne impulsy, choć wiem, że to niepoprawne. Pomyśleć, że właśnie ludziom postanowiłam się poświęcić. Ale ja nie potrafię dłużej wmawiać sobie, że oni mnie nie chcą skrzywdzić, bo zwyczajnie w to nie wierzę. Nawet P. zaczyna mi się wydawać jakiś taki ... Zły.

Poranki zabijają, spać się nie da.

Przelatuje nad sercem bezsenność.

Boli mnie świat? Jestem chyba świadoma, wiem, że powinnam się ocknąć, bo to paraliżuje mi całe życie, ale cóż, gdy nie nie ma siły. Jestem zupełnie inną osobą. Nie tą, którą kiedyś innych urzekłam... Jestem znudzona, rozdrażniona i niewyobrażalnie zmęczona, wypalona, wyjałowiona. I znów przestałam się uśmiechać... I tak właśnie znalazłam się niejako na krawędzi. Kryje się tu coś nieprzewidywalnego, coś prawie szalonego. "

Nie wiem jak dokładniej opisać Wam stan, w którym człowiek dochodzi do wniosku, że w moim wieku przegrał życie. Piekło?

Taki stan narastał we mnie latami. Ale wszyscy myśleli, że to "uroki wieku dojrzewania".

Dziś mam 20 lat. W lutym tego roku trafiłam w końcu do psychiatry. Od lutego jestem leczona i teraz - w lipcu mogę już spokojnie powiedzieć, że wszystko to, co pisałam w tamtym roku - to nie był świat, w którym żyję, to nie była prawda. To były tylko moje urojenia. Absurdalne wytwory mojego chorego umysłu. Bardzo ciężko przyznać się do tego przed samą sobą, bo to trochę tak jakby nagle powiedzieli Wam, że całe Wasze dotychczasowe życie, wszystko w co tak bardzo wierzyliście - nie zniknęło ale NIGDY NIE ISTNIAŁO.

Anna Magdalena
blackhearted [malpa] op.pl

« powrót